Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/148

Ta strona została przepisana.

przywidziało — pomyślała, wolno powracając do chaty.
Uszła zaledwie kilka kroków i przystanęła jakoś nieskora do powrotu.
— Oh, jakaż piękna noc — wyszeptała do siebie i ogarnęła wzrokiem świat, tonący w bladej księżycowej poświacie.
Wokół panowała głęboka cisza, nasiąknięta jedynie szumem pobliskiego potoku.
Góry widniały jakby nieco zamglone, ogromne, w kamiennym śnie drzemiące. Poniżej skalnych grzbietów rozpościerał się bór, jak gdyby czarny olbrzym broniący wstępu do tej zaklętej, ku niebu wznoszącej się krainie pieczar i turni.
Wichna stała skupiona i jakby urzeknięta czarem jesiennej, górskiej nocy.
— Nie, nie — coś się ozwało w duszy zapatrzonej dziewczyny — te bóstwa chyba nie wymarły... Przecież ta noc byłaby bez nich inna, pusta... A ona żyje, tam wszędzie coś się dzieje, odprawiają się jakieś niepojęte obrzędy... Nie może być inaczej, nie może...
Wyskoczyła na głaz zielskiem dokoła zarośnięty i gdzieś ku górom, lasom i niebu wyciągnęła ramiona.
Wybielona poświatą wyglądała w tej chwili niby Miesięczna Panna, lub czarujący posąg, który zbudził się i ożył na cokole.
Z niedalekiej kryjówki spojrzały teraz na nią czyjeś pełne zachwytu oczy, osłupiałe ze szczęścia, przepastne, chłonące w siebie tę urokliwą zjawę. Serce w duszącej piersi zatłukło się gwałtownie, jakby się wyrwać z niej pragnęło...
— Hej, chyba skoczę do niej, a po tym niechaj się świat zawali! — wyszeptały rozdygotane i krwią nabiegłe usta Jędrka.