czas gdy ona, choć był gościem i zabawny, unikała go stale.
— O, kogo ja widzę! — zawołał proboszcz, robiąc zdziwioną minę. — Dokąd to Bóg prowadzi z tym koszyczkiem?
— Idę na grzyby, proszę księdza proboszcza — odpowiedziała Wichna i przystanęła obok.
— Na grzyby? oczywiście na rydze! Jak zauważyłem, to Wichna przeważnie w lesie przesiaduje, a proboszcz niech czeka na obiecane odwiedziny... Czy nie tak, proszę powiedzieć prawdę?
Wichna zakłopotała się cokolwiek.
— Jegomościu, nie było jakoś czasu — poczę ła się wymawiać. — Przy budowie bardzo dużo zajęcia, trzeba przy tym gotować, pomóc mamusi w tym i owym, a i las również ciągnie... Przecież ja w lesie wychowana, to jakże żyć bez niego?
— Wymówki, tego, paniedzieju i co tu więcej gadać — przerwał jej z miejsca i począł z tytonierki zakręcać papierosa. — A szkoda, powiadam szkoda, bo miodek czeka i czerwone jabłuszka... A cóż willa skończona? — zapytał, przeskakując z tematu.
— Prawie, że już.
— Ano, to będzie sute poświęcenie... Kiedyż?
— Nie wiem, to już mamusia powie.
— Wszystko mamusia, a córka goni tylko po górach i wypatruje, czy się gdzie jaka gunia nie nawinie... Ej! uśmiechnął się i pogroził palcem.
— Wcale na to nie patrzę, bo góry wystarczą mi za wszystko — odrzekła śmiało.
— Ot, tak się jeno mówi... znamy się na tym, paniedzieju! No, a Jędrek Krzeptowski bywa u was jak dawniej?
— Zupełnie nie przychodzi, jakby się o co pogniewał.
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/152
Ta strona została skorygowana.