Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Odeszła więc za chwilę z nową obietnicą odwiedzin, wesoła, nie myśląca już wcale o różnych ludzkich rozbieżnościach, ale o śmiesznych harcach psa, zadowolona z siebie oraz całego świata. Proboszcz paląc namiętnie papierosa patrzał za nią tak długo, póki nie zniknęła mu z oczu, poczem bardzo jakoś rad ze siebie, powlókł się wolno do ogrodu.
Wkrótce powitał Wichnę las swoją żywiczną wonią i nastrojowym cieniem. Weszła pod jego kolumnowe arkady jak do jakiejś świątyni, której posadzkę wyścielały kobierce jasnozielonych mchów, ubrane tu i ówdzie bukietami paproci.
Zaraz na skraju odetchnęła swobodnie, czując, że tu jest jej najlepiej, że się znajduje jakby przy swej kołysce, serdeczną mową wspominając o dzieciństwie. Zdawało się jej, że wszystkie smreki, czy krzewiny — to bracia jej i siostry, że to jakieś bliskie rodzeństwo, ktoś dziwnie z sercem sprzyjaźniony, wierny, wyciągający powitalne ramiona, cieszący się z jej serdecznych odwiedzin.
Ilekroć razy Wichna wstąpiła w puszyste progi lasu, zawsze doznawała wrażenia, że przyszła do rodziny, że tu jest jak gdyby jej domostwo, że patrzą na nią zewsząd uradowane oczy i ktoś niedługo pocznie jej klechty opowiadać. Jak dawniej obca puszcza, tak teraz polski górski bór stał się dla niej przybytkiem prawie że codziennej gościny i powiernikiem coraz to częstszych zwierzeń. Z każdym dniem teraz coś się jej duszy objawiało, coś dotychczas nieznane, nie dające się ogarnąć, siecią nieśmiałych myśli, coś gwałtem istnieć i rość pragnące, niosąc ze swym zalewem wielki, jednak dziwnie słodki niepokój. W ciszę i mrok jej serca poczęły padać jakby promienie niewidocznego słońca, olśniewające, niecące chaos