Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

— A co, czy nie mówiłem? — rzucił dumnie pytanie i zarazem odpowiedź. Podniósł z ziemi toporek, po czym z ukłonem wręczył Wichnie gałązkę. — Proszę... Niech się nam zdaje, że to wiewiórka...
Wichna tak była zachwycona tym niezwykłym wyczynem, że wprost brakło jej słów uznania.
— Naprawdę, ten toporek to jest chyba zklęty... Oh, jak ty to świetnie umiesz. A jak on leci!
— Wprawiał się kilka lat to i musi!
— A ty myślisz, że ja dalej nie ćwiczę? — spytała nagle Wichna. — Owszem, prawie codziennie i to z coraz lepszym wynikiem. Nie wierzysz mi?
— Gdzieżbym śmiał wątpić... ale pokaż! — i podał jej ciupagę.
Zaczęła się bardzo miła zabawa. Czupurne dziewczę oddaliło się jak i Jędrek przed rzutem, przyjęło jego pozycję, słowem naśladowała go we wszystkim.
— O, ta gałązka — pokazała i machnęła siekierką.
Oczywiście rzut był chybiony, lecz już coś znamionował.
— To jeszcze nic, bom sobie za daleko stanęła — zawołała wcale tem nie zrażona. — Teraz napewno będzie lepiej...
— Ależ tak znowu źle nie było — pocieszył ją towarzysz. — Widzę ogromny postęp...
Dalsze rzuty były cośkolwiek lepsze, a jeden, już ostatni, z powodu jeszcze bardziej skróconego dystansu nawet utrafił ostrzem w atakowaną gałąź. W każdym razie nie było to tak łatwe i spotkało się zaraz ze szczerym uznaniem mistrza.
— Na razie umiem tyle, — pochwaliła się Wichna — ale za rok będę rzucać, że aż hej! Zobaczysz! Słuchaj, odetnij jeszcze tę gałązkę, tę z tym