Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/165

Ta strona została przepisana.

nie jeszcze królewskie czasy. Ostrze siekiery, było tutaj nieznane, ni człowiek sadzący las pod sznur, gdyż ten odwieczny mroczny bór żył swoim własnym życiem i rządził się swym prawem. Rósł, kładł się do grobu i odradzał się z próchna, trwając niezwyciężony żadną mocą, jak chyba długo trwały góry. Zawiewał odeń chłód, zapach zbutwiałych stromów i jakieś dziwne tchnienie, jak z świątynnych podziemi, pełne powagi, jakiejś mitycznej tajemnicy, napawające lękiem.
Grzybiarze wstrzymali się tuż nad samym urwiskiem i zmilkli na chwilę, owiani tym ostępowym chłodem. Nawet pies, wesoły dotąd i swawolny, spoważniał nagle i stanąwszy przy Wichnie, jął poruszać nozdrzami jakby chciał zbadać tajnie kniei.
— Tu już prawdziwa puszcza — szepnęła cicho Wichna, uważając, że głośne słowa były tu rażące. — Meksykańska jest inna, również tak mroczna i wilgotna, lecz nie ma w sobie tak przejmującej głuszy. Tamta jest hałaśliwa, wciąż gra krzykami papug, a nocą rykiem strasznych, krwiożerczych kotów. Ta jest stokroć piękniejsza, poważna, jakby jakaś gontyna...
— Tam, — pokazał Jędrek toporzyskiem — już na końcu parowu łońskiej wiosny spotkałem się z niedźwiedziem. Prawie opuścił swoją zimową gawrę...
— Czekaj... co to jest gawra?
— To takie legło, dół pod wykrotem, gdzie on zimuje.
— No i co dalej? — spytała niecierpliwa.
— Ano, począł mnie napastować. Był głodny, jak zwyczajnie po zimie, to i zaczepny. Hej, gdybym miał wtedy jaką flintę! A rąbanicą co mu zrobię? Musiałem zmykać. Kiedy nazajutrz przy-