szedłem z bronią, już go nie było. Poszedł, jak wskazywały ślady, ku Jaworzynie spiskiej. Oh, jakiż był on ogromny!
Myśliwska żyłka odezwała się w Wichnie, że ledwie ustać mogła.
— Może on już powrócił do tej gawry — chodźmy tam teraz...
— Z czym — zaśmiał się Jędrek. — Z temi grzybami? Zresztą, już zapóźno. Tu trzeba przyjść za dnia, lecz i co z tego? Obecnie za ubicie niedźwiedzia jest bardzo ciężka kara...
— Tobym go choć widziała!
— I o to nie tak łatwo, lecz w który dzień możemy szczęścia popróbować — odrzekł, gotów na wszystko dla tej drogiej dziewczyny.
Postali jeszcze chwilę i wolno zawrócili z powrotem. Gdy wyszli z lasu słońce już zachodziło, a szczyty gór pyszniły się w purpurze. Drzewa liściaste jeszcze się bardziej wyzłociły od zorzy, że na ciemnym tle świerków, wyglądały jakby olbrzymie miedzianożółte kwiaty.
— Jakże tu wszędzie pięknie! — zachwycała się Wichna, obejmując oczyma w ostatnich blaskach skąpany górski świat. — Albo ten szałas tam na cyrhli... Jakby się palił! Słuchaj, mówiono mi już nieraz, że ludzie zadroszczą nam tej willi... a wiesz co ja ci rzeknę? — ja wolałabym mieszkać w takim prostym szałasie...
— Dlaczego? — spytał zaciekawiony Jędrek.
— Bo mnie wygody jakoś rażą, a w lesie, czy w pasterskiej kolibie, to czuję się najlepiej... Ot, wychowałam się w ranczy to i do tego ciągnę. Naprawdę...
— Jako i ja — podjął skwapliwie Jędrek. — Dlatego nie ukończyłem szkół, gdyż wciąż mi się zdawało, że ja tam w mieście oszaleję. Góry mnie
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/166
Ta strona została przepisana.