Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/167

Ta strona została przepisana.

ciągły, rozległe hale, siklawice. Kazano mi się uczyć łaciny, matematyki i Bóg wie czego, a mnie wciąż stały w oczach turnie, percie po których tylko chodzą dzikie kozice, wierchy kochane, hej, całe te moje góry! A po tym zima, śniegi po pas i narty, narty z orlemi skrzydły!...
Wyrzekł to z takim polotem i iskrzącą radością, iż się zdawało, że poderwie się z nimi i niby ptak uleci kędyś w przestrzeń.
Wichna nie spuszczała zeń oczu, tak jej ten poryw spodobał się ogromnie. Lubiła patrzeć na uniesienie tego krzepkiego i gibkiego chłopaka, bo zawsze wtedy tryskała z niego taka dzika uroda, że aż ją ciarki przechodziły. Z początku, kiedy chodzili razem w góry, był prawie zawsze wesół, niezwykły, żywiołowy, lecz po tym jakoś jakby zleniwiał i posmutniał. Aż znowu teraz obudził się w nim ogień — i jakże pięknie mu z tym było.
— Jędruś, bądź częściej taki, jako teraz! — odezwała się Wichna, a zagadkowy uśmiech czaił się jej w spojrzeniu. — Taki ochoczy, gromki, taki jak orzeł.
— Dlaczego? — spytał paląc ją źrenicami.
— Bo... bo ja cię lubię takim...
Przeszedł go słodki dreszcz i znowu ciżba słów stłoczyła mu się w gardle. Już, już miał je wszystkie jednym tchem wypowiedzieć, jednak zdławił je jeszcze w sobie i tylko szepnął drżącym głosem:
— Hej, łatwo to jest powiedzieć — bądź... ale może i będę...
Jakoś naraz obydwoje zamilkli, jakby i Wichnie poplątały się słowa.
Prawie doszli do szemrzącego źródła bijącego spod kamieni upłazu, kiedy słońce zagasło i świat nieco oszarzał. Tu się rozstali i każde poszło w swoją stronę. Wichna do wsi, zaś Jędrek poza