Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/180

Ta strona została przepisana.

łego powietrza i tylko w górze widniało trochę dziennego światła razem z niewielką tarczą niebios.
Położenie Wichny na razie nie przedstawiało się tak groźnie, chociaż chwila upadku przejęła ją wcale poważną grozą. Obecnie przestrach już ją prawie odleciał i gdyby nie ból w nodze, toby się nawet śmiała z tej niezwykłej przygody.
— To nic, już trochę mogę stanąć na nogę to i wyspinam się na świat — poczęła się pocieszać, spoglądając ku górze. — Dobrze mi tak, ciekawość, jak powiada mamusia, pierwszy stopień do piekła... W domu jednak ani słóweczka o tym, boby się ze mnie naśmiewali...
Jak widać, tej niezwykłej dziewczynie powracał nawet humor. Inna na jej miejscu, byłaby mdlała z przerażenia, krzyczała w niebogłosy, a ta już bez iskierki lęku wchłaniała się oczyma w czarną jak sadza pustkę, tak jak kozica przygląda się otchłani, gotowa skoczyć w jej skaliste objęcia.
Po krótkim czasie już mogła poruszać się dość dobrze, lecz nie myślała jeszcze o opuszczeniu lochu.
— Jeślim już wpadła — pomyślała — to niech przynajmniej zbadam co to za zdradzieckie jamisko...
Z łatwością natrafiła na żerdkę i poczęła nią ruszać na boki i po dnie. Czując, że natrafiła na ziemię, ostrożnie posuwała się naprzód, lecz zawróciła wkrótce, ponieważ chodnik opadał stale w dół i zarzucony był głazami. Istotnie była to stara sztolnia z której przed kolkoma wiekami wydobywano jakąś rudę, dziś jedynie za grób służąca nieostrożnej zwierzynie, jeśli nie ominęła tego dołu.