Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Żałując, że nie zabrała z sobą elektrycznej latarki, Wichna cofnęła się z powrotem ku smudze światła wpadającego przez to jak gdyby wilcze okno.
Zbadawszy ściany dokoła, zrobiło się jej jakoś niewyraźnie, bowiem były tak strome i wysokie, wreszcie oślizgłe od ściekającej wody, że wprost nie było mowy, aby wydostać się z tej studni ponad cztery metry głębokiej. Co uchwyciła się kamienia, to albo wykruszał się ze ściany, albo był gładki i nie dawał koniecznego do wspinania uchwytu. Próbując niezrażona to z tej to z owej strony ściany, przychodziła do niemiłego przekonania, że stanowczo w ten sposób nie wydostanie się z pieczary, zaś innego sposobu zgoła w tej chwili nie widziała. Może jeszcze ciupaga przydałaby się na co, lecz ta niestety pozostała na wierzchu, a żerdź była za cienka aby utrzymać mogła ciało.
Przedwczesny humor Wichny topniał coraz to bardziej, lecz jeszcze przecież nie traciła nadziei.
Zapomniała zupełnie o stłuczonym kolanie i próbowała dalej wdrapywać się na ścianę. Aliści, wszystko nadaremnie, gdyż ani zwinność, ani siła nic tu zyskać nie mogły.
— Ale przecież ja tu wcale na noc nie myślę zostać! — wyrzekła nareszcie energicznie, jakby ten odruch nie do niej się odnosił, lecz do kogo innego.
— Na noc, to jeszcze fraszka — ozwała się jakaś złośliwa myśl. — A jeżeli na zawsze i zamrzesz tutaj z głodu? — Nikt tędy nie przechodzi, góry są teraz puste, więc co?
Wstrząsnęła się, jakby chciała odpędzić ten nieproszony podszept.