Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/182

Ta strona została przepisana.

Nie widząc innej rady, podniosła twarz ku górze i zawołała głośno: — Hop! hooop!
Głos zda się wcale nie wyleciał ze sztolni, lecz stłumił się w jej wnętrzu tępym i nieprzyjemnym echem.
Stała chwilę bezradna, nie wiedząc co by począć.
Naraz coś jej około głowy załopotało cicho, że mimo woli dreszcz ją przeszedł. I znów to sama, przyczem jakieś tajemnicze skrzydełko musnęło ją po twarzy.
Z zapartym tchem oparła się o ścianę i nastawiła palce niby szpony gotowe do obrony. Wtem ogromny nietoperz ukazał się jej oczom i zatoczywszy kilka kółek otworem wydostał się na świat.
Wichna odetchnęła swobodniej.
— Gacek! — wykrzyknęło się jej z ust. — A bodajże cię licho, tak niepotrzebnie nabawiłeś mnie strachu!
Była na nietoperza do głębi oburzona, lecz równocześnie zazdrościła mu skrzydeł. Pozornie błahy ów wypadek tak ją nastroił jednak, że teraz lada szmer napinał jej uwagę i kazał mieć się na baczności. Uczuciu strachu jeszcze się dzielnie opierała, jednak coraz to bardziej jęła przygniatać ją bazradność.
— Jak widzę, ja się stąd chyba nie potrafię wydostać — jęła poważnie rozmyślać. — Jak tu nocować kiedy na ziemi głazy i błoto, a w szczelinach zapewne węże jadowite, i żmije... Nie, ani mowy! — wstrząsnęła z odrazą ramiona. — Ale cóż mam uczynić, co?
Poczęła znowu próbować śliskich ścian, lecz również bezskutecznie.