Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— To winien on, Jędrek, — chwytało ją za gardło szczypiące rozżalenie. — Gdyby nie jego zatajona wycieczka, byłabym tu nie przyszła i nie wpadała do tej wstrętnej pieczary... Bóg mnie ukarał, gdyż po tak strasznych snach powinnam była zostać w domu... Jezu! i co tu począć.
Coraz to rozpaczliwsze położenie odebrało jej całkiem dotychczasowy spokój i panowanie nad nerwami. Poczęło jej się zdawać, że tam na świecie już przybliża się wieczór i wkrótce wszystko mrok ogarnie; że tu jej dzisiaj nikt nie znajdzie, ani zapewne jutro, a może nawet nigdy! Bo któż tędy przechodzi, teraz, głuchą jesienią?
Poczęły ją opadać jak najczarniejsze myśli, pełne widm i upiorów, przerażające. Obecnie zda się wszystkie przemieniać w nietoperze, żmije, w stugłowego smoka, jaki jej się śnił w nocy. Niektóre gady jakby już świeciły ślepiami, szczerzyły zęby i syczały w niewidocznych legowiskach.
Pomimo jednak wszystko nie traciła otuchy i jeszcze wciąż wierzyła, że wreszcie jakoś zdoła wydrapać się z tej matni.
Znów po omacku dotknęła ściany zawziętymi palcami, szukając szczerb i uchwytnego miejsca skały, lecz jak i przedtem bezowocnie. Wprawdzie podniosła się na kilka stóp od ziemi, jednakże wyżej nie było o co zaczepić się członkami, więc zaniechała próby i z przejmującym żalem zeszła na błotniste podłoże. Dalsze wołanie również nie nie pomogło, jak tylko wypłoszyła kilka sztuk nietoperzy, aby do reszty jej obrzydzić i tak już groźne położenie.
— A jednak muszę, muszę się stąd wydobyć choćbym miała gryźć skały! — rzekła wprost z dziką zawziętością, na żaden sposób nie mogąc się pogodzić z tym obrzydliwym i upiornym więzie-