Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Po chwili z powodu stłuczonego kolanka Jędrek podźwignął Wichnę z ziemi i znów miast się weselić, musiał współczuć dziewczynie. Każdy objaw jej bólu tak szarpał go za serce, że byłby gotów własną nogę rozrąbać, gdyby to miało ulżyć tej najdroższej istocie. Ona zaś rada spoglądała na tę szczerą troskliwość, jak gdyby jego myśli, jakie czytała mu ze źrenic, a których może nie miał śmiałości wypowiedzieć — w ten właśnie sposób szukały sobie ujścia...
— Gdybym nie była inwalidką, — odezwała się Wichna — tobyśmy jeszcze zajrzeli do parowu. A tak, trzeba wracać do domu. Tylko czy zajdę?
W oczkach Jędrka ukazały się iskry.
— To cię zaniosę!
— Ej, nie dałbyś rady...
— Spróbujmy... Popędzę z tobą jak Janosik z Hanką Jaworówną z Łuptowa!
Zaśmiała się rozkosznie.
— Dziś jeszcze nie... chyba jeśli na nartach zwichnę nogę. — Teraz podaj mi tylko ramię, zaś drugą ręką będę podpierać się ciupagą.
— Niech i tak będzie, lepszy rydz, jak nic...
Ruszyli. Nie było jednak znów tak źle, jak się z początku Jędrkowi wydawało. Wichna stąpała coraz lepiej jednakże silnie trzymała się krzepkiego i oddanego jej ramienia. Grot szedł za nimi wolno, poważny, zamyślony.
— Jędruś?
— A co?
— Kiedy nareszcie ten śnieg spadnie?
— Chyba już lada dzień.
— Więc nauczysz mnie jeździć na tych długich deseczkach?
— Oh, jeszcze wątpisz!
— I skoków też... takich, choćby przez smreki?