Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Jeno, Matko Najświętsza, czy ty sobie dasz radę? — jęknoł boleśnie. Już bezdennego żalu nie potrafił powstrzymać. — Tak strasznie sama w tej puszczy, a potem w świat... beze mnie... i już zawsze beze mnie... sama jedna... o Jezu! Nie, ja cię tak nie ostawię, przecie ja ojciec, przecie my zawsze razem. Przecie się Pan Bóg ulituje nade mną i nad tobą, córuś jedyna!...
I zatkał nagle, słabemi ramionami otoczył szyję córki i trząsł się cały z rozpaczliwej boleści. Ten twardy człowiek, który od czasu zdrady żony nigdy łzy nie uronił, którego ciężki i nieszczęśliwy żywot zamienił prawie w skałę, w którym zda się zakrzepło wszelkie głębsze wzruszenie, teraz na myśl o zbliżającej się śmierci, odrywającej go od tego najdroższego dziewczęcia tak nielitośnie, niespodziewanie, przeistoczył się nagle w najczulszy i targający szloch. Wiedział że owym jękiem zatrwoży córkę jeszcze bardziej, że osłabi w niej siły zniesienia tego ciosu, a przecież już nie mógł powstrzymać oszalałej rozpaczy.
Każde inne nieszczęście zniósłby zawzięcie, z każdym innym chwyciłby się za bary, każdeby przetrwał i pokonał, tylko nie to, nie to najokropniejsze, godzące w jego najgłębsze i najczulsze jestestwo.
Wprost wyobrazić sobie nie mógł, aby to się stać mogło, by ta córuchna, sama jedna, bezradna, miała być świadkiem jego śmierci, a potem grzebać jego trupa... potem samotna, pełna lęku i trwogi uciekać z puszczy... a jednak mówiło mu przeczucie, że ta chwila się zbliża, że już nie ma ratunku.
Brzemienny płacz przerwały znowu słowa, które co chwila dławił nowy spazm bólu. I znów żarliwie tulił córkę do piersi, całował, rzucał w uryw-