Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

oczekiwanie, wprost jakaś złudna baśń ucieleśniła się w jej oczach w żywe, czarowne kształty.
Prawie wszystkie godziny dnia przepędzała na nartach, że tylko głód zapędzał ją do domu. Nasyciwszy niebywały apetyt, znów przypinała „deski“, by nie powrócić wcześniej, aż o zmroku. Po wieczerzy nie siedziała również w przytulnym pokoiku swej pięknej „Obrochtówki“, lecz wymykała się do stryja, gdzie w zakopconej izbie schodzili się wieczorem starzy gazdowie, i bajali do późna o dawnych, zapomnianych już dziejach. Dusił wprawdzie dym wiecznie pykających fajeczek ale za to w nagrodę nasłuchała się przeróżnych klechd i legend o duchach, harnasiach i nieśmiertelnym Janosiku, o którym „po syćkich dziedzinach na sto mil wokoło hyr seł“... Potem o jego towarzyszach — Gadeji, Sabliku, Stopce Mocarnym... Przysłuchiwała się uważnie, by nie uronić ani słowa, a w wyobraźni jej powstawały, postacie zawołanych koziarzów o niechybnym oku i dłoni... strzelców — niedźwiedników, rozprawiających o swych leśnych przewagach przy smolnej watrze z kosodrzewu... juhasów w wysokich pasach i czarnych, w oleju gotowanych koszulach, z rąbanicami w twardych, żylastych rękach... gazdów siwych, dostojnych... śmiałych parobków, o piersiach wzdętych dziką pożądliwością życia... wreszcie ostatnich już zbójników, jakich jeszcze ten i ów zapamiętał. Wyrastały w jej oczach te postacie jakby z granitu, mocne, zdobywcze, igrające ze śmiercią, jak z dziewuchą, przy watrze, dzikie i równocześnie porywające swoim legendarnym urokiem. I takim teraz wydawał się jej ojciec, taki mocarny, pewnie ostatni z rodu owych górskich olbrzymów i jak oni wspaniały, wielki, nieustraszony...
Była niekiedy późna noc gdy wracała do domu,