Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/196

Ta strona została przepisana.

jeszcze większy. A dopiero z Porońca, no! Jędruś jakże się cieszę!
— A myślisz, że ja mniej!
— Wobec tego nie traćmy czasu — przynagliła
Ruszyli po srebrzystej pościeli i trochę doliną, potem znowu pod górę. Pogoda była idealna. Chrzęst nart nurzających się w szreni na zacienionych miejscach podniecał ich muzyką krystalicznego zamrożonego śniegu. Biała cisza panowała tu wszędzie majestatyczna, jakby nie ziemska. Od tego morza śniegu odcinały się tylko ciemne koronki legnin lub pojedyńcze smreki, ubrane w fantazyjne pióropusze okiści.
Skok nad ukrociem znowu ich zniósł jak fala.
— No i co powiesz — odezwała się Wichna — czy będzie kiedy ze mnie jaka taka narciarka?
Wiedział dlaczego tak się pyta, bowiem zjechała brawurowo i widać było, że jest ze siebie szczerze zadowolona.
— Jaka — taka? — powtórzył ze zdziwionym uśmiechem. — Filutko! Wszakżeś minęła nawet mnie...
— A bo tak chciałeś...
— Może bym ci dorównał, wolałem jednak na cię patrzeć. Nie pochlebiam ci wcale, ale naprawdę trzymasz się znakomicie!
— Ejże! — zawołała kapryśnie, rozkosznie główkę przechylając.
— Ależ tak i jestem z ciebie coraz bardziej dumniejszy! Ty mi już prawie dorównujesz i jak dalej pójdzie, to mnie prześcigniesz i stracę twoje łaski...
— Znów sobie żartuj! Lecz słuchaj Jędruś, jeśli to prawda jest jak mówisz, to mi już dzisiaj pozwól skoczyć... nie tak jak dotąd kilka metrów, lecz po twojemu... Przecież mi obiecałeś!
— A jeśli zwichniesz nóżkę?