Naraz jakowyś szum doleciał kędyś z gór i srebrnym echem odbijał się od ścian.
— Co to? — spytała Wichna wytrącona z zachwytu.
— Lawina śnieżna — objaśniał Jędrek w odpowiedzi. — Słońce nagrzało już nawisy i odrywają się od grani. To jest największy wróg narciarzy, to biała śmierć.
— Dlaczego śmierć?
— Widzisz, gdy taki olbrzymi okap śniegu oderwie się od ściany, to, spadając na ubocz, porywa z sobą nowe śniegowe masy i błyskawicznie taka lawina stacza się w dół. Niech tak wtedy na drodze napotka gdzie narciarza, to koniec! Wówczas śnieg wokół porusza się i spada, porywa nieszczęśliwca, grzebie go w sobie i sypie mu mogiłę, wysoką jak ta przed nami. Nieraz to nawet silne echo potrafi spowodować lawinę, przeto należy zachowywać się cicho, nie krzyczeć, a już stanowczo nie strzelać z broni dla zabawy. Ja już tej białej śmierci zaglądałem w oczy, na Buczynowych turniach...
— Boże! — szepnęła Wichna zatrwożona.
— I ja tak wówczas zawołałem! — uśmiechnął sie wesoło. — Szczęściem spostrzegłszy w czas kurzawę, zaryłem w miejscu nartami i drążkami, a lawina przecinając mi drogę, prawie że otarła się o mnie. Od tego czasu jestem już ostrożniejszy...
Krótki, poważny nastrój jaki wzbudziło w Wichnie opowiadanie Jędrka, znowu się rozpogodził.
— Taki widok to musi być wspaniały, prawda?
— Pewnie. Zresztą wszystko, co posiadają góry, jest wspaniałe. Albo ten skok — pokazał kijkiem — aż się do mnie uśmiecha... Chciałbym,
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/198
Ta strona została przepisana.