Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— A — a — a, to się nazywa jazda — wyszeptała do najwyższego stopnia podniecona. — A teraz na mnie kolej... Przyrzekłam czekać, bom przyrzekła, lecz przecież mi wybaczy...
Pobróbowała nart, czy dobrze się trzymają i spojrzała ku dołowi, skąd Jędrek posyłał jej ukłony.
— Jędreczku mój kochany, zatem tam będę! Obym się tylko nie pokpiła... Eh, chyba nie!
Zdawało się, że się cośkolwiek waha, jednak pokusa była ponad wszystko silniejsza.
— No, tylko śmiało! — dodała sobie animuszu i jęła zjeżdżać, wciąż mając w oczach jakiś nieznaczny punkt urwiska.
Widząc to Jędrek, aż struchlał z przerażenia, albowiem teren okazał się trudniejszy, niż sam to pierwej mógł przypuszczać. Począł jej dawać rozpaczliwe wprost znaki by zatrzymała się natychmiast, lecz oczy Wichny miały teraz przed sobą tylko ślad jego nart i białą otchłań przemożnie porywającą ją ku sobie.
Czując, że zupełnie spokojnie i trzeźwo panuje nad nartami, Wichna uniosła kijki i dała porwać się pędowi. Uczucie i niemal pewność, że ma skrzydła, zbudziło w niej nieposkromioną żądzę lotu. Nie myślała zupełnie, że ten szaleńczy pęd może się skończyć katastrofą, że już tuż — czyha na nią urwisko — natura jej pragnęła teraz oszołamiającej gonity, jakiej pożąda młoda, pewna skrzydeł jaskółka.
Pęd, biała roztocz i grające powietrze zacierały jej ślady, jednak przytomność napięta do ostatecznych granic chwytała tor przed sobą, i już zupełnie podała ciało jakiejś niosącej ją potędze.
Lot jej liczył się teraz na ułamki sekundy.
Jędrek z zapartym tchem patrzył na tę żywio-