ona o zjeździe Jędrka, zaś on — o jej, który naprawdę zaimponował mu niezwykle.
Czasem milczeli chwilkę, trzymając się za ręce, to znów spojrzenia odezwały się pierwsze, za nimi uścisk dłoni, a na ostatku usta.
Gdy się znaleźli na Porońcu, Wichna zarządziła posiłek. Słońce dogrzewało tak silnie, iż tylko śnieg i narty kazały wierzyć, że to nie lato ale zima. Siedząc na „deskach“ równo obok siebie złożonych, raczyli się kolejno szynką i ponętnymi kotletami, plasterkami oszczypka za czym szczególnie Wichna przepadała, wreszcie mieli na deser termos z herbatą, czekoladę i jabłka.
Uczta była wspaniała i apetyty wyśmienite, zaś świat wokoło cudowną, żywą bajką. Narty służyły im za krzesła, śnieg wziął na siebie rolę bieluchnęgo obrusa, a pełen blasków błękit niebios nakrywał ich jak kryształowym kloszem.
Po krótkim odpoczynku zjechali zakosami z drugiej strony Porońca, potem przez dolinę i potak wreszcie świetnym pod nart upłazem dostali się na obszerną polanę, rozciągającą się tuż u podnóża Cyrhli.
— Otóż tu jest ów karkołomny zjazd o którym ci mówiłem — ozwał się Jędrek, pokazując ku górze. — Prawie w połowie stoku teren zrywa się nagle i można stamtąd wyciągnąć olimpijski skok. Tu już tobie stanowczo nie pozwolę na jazdę!
Wichna bez żalu, a nawet uśmiechnięta spoglądała na Jędrka.
— Wcale się nie upieram, bo właśnie tu na dole pragnę czekać na ciebie. Pokaż mi teraz najdokładniej gdzie się zatrzymamy...
— Wszystko mi jedno!
— A więc niech będzie tu, dobrze?
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/203
Ta strona została skorygowana.