zdobył ją swą orlą, żywiołową istotą, natura ich — to jedno...
Po trzech kwadransach ciężkiej drogi Jędrek stanął na szczycie, przez chwilę odpoczywał, nabierał tchu, gotował się do lotu po wymarzone szczęście. Stał w blaskach słońca na tle błękitu nieba, piękny, jak skalny orzeł spoglądający ku dolinie.
Uszczęśliwiona Wichna wyciągnęła ramiona. Narciarz musiał to dostrzec, bo podniósł rękę i naraz zesunął się ze szczytu. Zatoczył jakiś łuk, jak gdyby coś omijał, poczem bieg wyprostował. Odrazu przybrał tempo, jakie zostawiał sobie na ten potężny skok.
Pędził co raz zawrotniej, jak tylko mógł i umiał.
Naraz zawisł w powietrzu, śmignął jak ptak, zda się, że fruwał, że go niósł wicher i że poniżej w śnieżny pył się rozbije...
Lecz nie... znów dopadł gruntu pod ślizgami, jakby bogini zimy na czas mu go podniosła — i sunął dalej z zawrotną, niewiarogodną wprost szybkością w białą, nieskończoną śnieżogę...
Zdawało się że nic go nie powstrzyma w tym oszalałym pędzie, że siła tego rozpędu wyniesie go z doliny, że rzuci go nad turnie i tam kędyś przepadnie...
Jednakże narciarz czuwał —
Wichna urzeknięta tym lotem stała naprzeciw z rozpostartymi ramionami i czekała na niego.
Już chciała się usunąć by jej nie roztratował, gdy uczuła na twarzy ostrą falę powietrza i Jędrek zatrzymał się tuż przed nią tak mistrzowsko i nagle, że aż śnieg ją obsypał.
Teraz w mig rzucił drążki i skoczył ku otwartym ramionom.
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/205
Ta strona została przepisana.