Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/21

Ta strona została przepisana.

ludźmi... Wychowaliśmy go od małego szczenięcia i tyle razem przetrwaliśmy, niechże ci ano dalej służy...
Nowy jęk płaczu i donioślejszy skowyt poderwał się od ziemi. Skwater jął teraz ciszyć córkę i psa, sam nie mogąc powstrzymać targającego piersią łkania. Opanowało go obecnie nagłe, wprost do rdzenia przejmujące przeczucie, że ten żałosny skowyt, jakim pies jeszcze nigdy nie zapłakał — to pożegnanie... Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, ramiona tulące wierne zwierzę i córkę zacisnęły się mocniej.
— Pamiętaj piesku — szepnęły rozdygotane wargi, — że pozostawiam ci sierotę, samiuteńką, że do ludzi daleko, że... chciał jeszcze powiedzieć, lecz jakby nagle prądem myśli dotknięty, że w tym dzikim pustkowiu ni matce, czy rodzinie, ni dobrym przyjaciołom, ale jedynie psu zostawia na opiece swoje najdroższe dziecko — wstrząsnął się spazmatycznie, ostatkiem sił przygarniając do siebie te dwie żywe, opuszczone istoty.
Zdawało się, że napór bólu śmiertelnie zdławi mu gardło, albo rozerwie piersi, że ten nie do pojęcia podszept zabije go odrazu. Sinawa jego twarz przybrała naraz barwę szarej skały. Mokre od łez powieki zamknęły się nad szklistemi oczyma i zasłoniły gasnącą w nich przytomność. Uścisk rąk jął się rozluźniać, oddech stawał się ciężki, nierówny.
Leżał tak chwilę, jakby konał i nie czuł nic wokoło. Jednakże jeszcze nie było to konanie, tylko nowy i zda się już ostateczny bezwład ogarnął jego ciało.
Płacz Wichny zmienił się nagle w głośny szloch i równocześnie prawie zawył żałośnie wilczur.
Chory jakby nie słyszał już tego wycia i szlo-