Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/22

Ta strona została przepisana.

chu, leżał bez czucia i tylko ciężka praca płuc znamionowała jeszcze życie. Nie reagował już zupełnie na spazmatyczne słowa córki, nie odczuwał jej ramion oplatających jego szyję, ni jasnej główki tarzającej się po rozdyszanej jego piersi.
Wreszcie po pewnej chwili poruszył się nieznacznie, otworzył szeroko oczy, jak gdyby czegoś szukał, lecz znów przymknął wolno, podczas gdy usta poczęły coś majaczyć. Gorączka opanowała go na nowo. Początkowo mamrotał jakieś ciche i niewyraźne słowa, milknął, zaciskał usta i znów coraz to silniej wyrzucał z siebie szereg poplątatanych wyrazów. Imiona Hańdzia i Wichna poczęły się powtarzać wśród różnych słów i nazw, jakby te dwa imiona najgłębiej wryły się w jego pomięć. Wymawiał niedokończone zdania, wołał wilczura, to znów padały nazwy okolicznych leśnych ostępów, drapieżnych zwierząt, i skwaterskich narzędzi, ażeby zasię w tym chaotycznym splocie słów ozwały się te dwa kobiece, przedziwnym tonem wymawiane imiona.
Pierwszy raz pewnie od długich lat rozstania uszy Wichny słyszały imię matki, lecz nie wiedziała co ono w sobie kryje. Było dla niej jakimś tajemniczym wyrazem, który zapewne ojciec sobie przypomniał, przyczem czuła instynktem, że owo imię należy do człowieka. I dziw tak ją to imię zastanowiło nagle i tak przeszyło serce, jakby je kiedyś puż słyszała, kiedyś w majakliwym dzieciństwie. Dźwięk jego jakby się ocknął z głębokiej toni snu, z zamglonych wspomnień i niespodzianie zbudził w duszy jakieś wstrząsające uczucie.
— Hańdzia... Tatusiu, co to znaczy? — spytała nagle ojca, cisnąc się z całej siły do jego piersi. — Powiedz, powiedz, tatusiu drogi!...