Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/23

Ta strona została przepisana.

Wstrzymała łkanie, podnosząc główkę niecierpliwie i nadsłuchując.
— Hańdzia... — szepnę.y znowu usta ojca, ale nie dały odpowiedzi.
Wichna pytała dalej gorączkowo, jednak bez skutku. Ojciec już nie słyszał jej głosu, już był zupełnie nieprzytomny. Majaczył jeszcze jakiś czas, ale już coraz słabiej, szeptem. Zrozpaczona dziewczyna jeszcze kilka razy usłyszała owe imię i brzmienie tego tajemniczego imienia, brzmienie słabiutkie, jakieś przedziwnie dobrotliwe, jakby wybaczające komuś winę, w pojednaniu gasnące. I jeszce to, a potem swoje już ostatnie.
Wichna nie otrzymawszy tak pożądanej odpowiedzi, skuliła się przy ojcowskim ramieniu i rozełkała się bezradnie.
Chory przestał majaczyć. Leżał z rozwartemi ustami i ciężko podnoszącą się piersią, głuchy na płacz umiłowanej córki i psie skomlenie, głuchy na cichy poszum puszczy na wszystko. Nie dbał, że dzień już wielki, że czas oglądnąć wnyki pozastawiane na przesmykach w gęstwinie, że trzeba tropić ślady i opatrywać wodopoje. Tak czynił przez pełnych lat szesnaście z niezwykłą zawziętością, z chytrym podstępem i wprost niespotykaną pewnością siebie. Walczył z dzikim uporem z drapieżnym zwierzem i niebezpieczną puszczą, porał się z nią samotny, wodził za bary, aż poznał wszystkie jej tajniki i ujarzmiał stopniowo, zmuszając ją powoli do coraz to słabszego oporu. Krok za krokiem zdobywał jej dziedziny, podbijał przebiegłością i szaloną odwagą, skradał się do jej wnętrz z niezawodną bronią i okiem, dziki prawie jako i jej mieszkańcy, spragniony krwi, wyzywający. Ileż pośród tych gęstych, mrocznych kniei rozegrało się śmiertelnych nieraz walk i nierów-