Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/24

Ta strona została przepisana.

nyc zapasów, ileż rozlało się ludzkiej i zwierzęcej posoki! Zawsze zwyciężał on, samotny, z wiecznie chmurnym i zaciśniętym obliczem skwater, ponury, zwarty w sobie jak skała, a gdy zaszła potrzeba, giętki i zaciekły jak puma.
Aż naraz uległ... uległ nie kłom, nie potężnym pazurom, nie wrogom, z którymi stale toczył bój, ale tak błahej rzeczy, jak zardzewiała blacha... Ta jadowita rdza go zmogła, uśpiła czujność i zwaliła śmiertelnie.
Nagle, choć puszcza zwykle spała o tej porze, rozniosło echo jakieś rozdzierające miauczenie.
Wilczur nastawił uszy i sierść z jeżył. Odruchowa i Wichna, chociaż obyta z podobnymi głosami, zwróciła głowę w stronę puszczy. Dalekie, jednak przerażające miauczenie odezwało się znowu, poczem zamieniło się w charkot, urywany, dławiący... Jeszcze głuche dyszenie przemknęło puszczę kilka razy, wreszcie echo ucichło. Zda się, jakowyś dziki kot wpadł w nastawione nań żelaza, śmierć w nich znajdując.
Grot pytająco spojrzał na Wichnę i skwatera, a widząc że nikt nie wstaje z ziemi, by udać się po zdobycz, położył głowę między łapy i zdał się zastanawiać nad tą obojętnością.
Na odgłos puszczy jedynie tylko skwater nie zwrócił teraz swej uwagi. Już nie nastawił słuchu, by po odgłosie rozpoznać rodzaj drapieżnika, już się nie kwapił po jego miękką skórę. Leżał bezwładny, głuchy, i obojętny, nie wiedząc, że mu puszcza złożyła właśnie ostatnią swą ofiarę. Siniał coraz bardziej i oddychał coraz szybciej i boleśniej. Żelazne jego siły temu jednemu nie sprostały wrogowi, przy tym jednym łamały się stopniowo, nie znajdując wytchnienia ani miejsca oparcia. Upływały długie, znojne godziny, prze-