Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/27

Ta strona została przepisana.
II.

Zapadła ciepła, pełna rosy i woni noc.
Zza dalekich pogórów Sierra de la Iguana wychylił się miedziany sierp księżyca, rozpraszając cokolwiek tajemny mrok nad światem.
Ocknęło się w całości nocne, puszczańskie życie. Raz w tej, to w owej stronie rozdzierał mroczną głuszę przerażający ryk i grzmiał echem w ostępach, lecz jeszcze echo nie przycichło, gdy gdy nowe głosy odpowiadały mu z pomroki, głosy różnych gardzieli, przeciągłe, to znów krótkie, a wszystkie groźne i drapieżne, chciwe żeru i krwi. Puszcza za dnia spokojna i rozśpiewana, żyła czyhającymi kłami, podchodem ku zdobyczy i nieuchronną walką o byt. Słabszy zwierz wśród tych złowrogich głosów truchlał i pomykał cichaczem, póki, jak piorun, nie runął mu na grzbiet silniejszy zaczajony przeciwnik. Prawo przemocy, podstępu i zwinności królowało tu wszędzie, zaciekłe i niczem niezachwiane, odwieczne.
Księżyc wspinał się wolno na gwiaździsty strop nieba, jakby pragnął ogarnąć coraz bardziej porykującą puszczę i zajrzeć ciekawie do jej ciemnych wąwozów i rozdołów.
Wichna, mimo spóźnionej pory siedziała dalej przy drogich zwłokach ojca, okrytych matą i z lęku oraz chłodu tuliła się do psa. Wilczur co jakiś czas podnosił łeb i warczał, to znów, jak gdyby zwietrzył wroga, zrywał się ze szczekaniem i wokół oblatywał zagrodę. Zwykle po takim ujadaniu cichły na chwilę głosy boru, wtedy, Grot wracał do swej pani i siadał przy niej pełen troskliwego oddania.