Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/35

Ta strona została przepisana.

uległ jakowejś mocy niepojętej, niedostrzegalnej okiem, a tak straszliwej... Tu już ni Grot, ni ona, nie mogli przyjść z pomocą, nawet skuteczne dawniej zioła okazały się słabe i bezsilne... Co to za straszna, wroga moc! Ubezwładniła ojca w tak krótkim czasie, męczyła i siną barwą wpływała w ciało coraz dalej, aż mu w ostatku odebrała przytomność, że już nie wiedział co się dzieje, a usta wymawiały bezładne różne nazwy i słowa, to znów jej imię, to ten przedziwny wyraz — Hańdzia...
Boże, czyżby to było imię matki? Wszak przecież matkę mieć musiała, jak mają matkę dzieci najbliższego skwatera, don Mathea...
Pamięta, ilekroć razy pytała o to ojca, zawsze ją zbywał półsłówkami albo czemś innym zagadywał, aż wreszcie raz oznajmił, że kiedyś, kiedy bardziej dorośnie opowie jej o matce.
Aż niespodziewanie umarł i nie powiedział nic. Kiedy w gorączce wymawiał owe imię, kiedy szlochając błagała go o tę jedną odpowiedź — już jej wtedy nie słyszał, już był głuchy i nieczuły na wszystko... Odszedł w zaświaty i zabrał z sobą tajemnicę, imię tak dziwnie na nią działające, że wprost jej serce rozdzierała.
Hańdzia...
Ależ to pewno matka, gdzieś daleko żyjąca, może porzucona przez ojca, nieszczęśliwa, a może, może...
Chaos się tworzył w myślach Wichny, chaos, który coś podszeptywał, nasuwał samodzielnie domysły, ale wszystkie niejasne, mierzwiące się i nieuchwytne. Podniecona niemi dusza starała się powrócić do dzieciństwa, do najrańszych chwil życia, jęła powoli odgrzebywać w pamięci jakieś strzępki obrazków, wizje mgielne, dalekie, przedstawiające jakąś białą, jakby widzianą kie-