Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/36

Ta strona została przepisana.

dyś postać, jej szept i śpiew, ale to wszystko gubiło się we mgle, błyskało jak majak i pierzchało. Z tych znikomych okruchów wspomnień i przywidzeń jedynie wyraz „mama“ pozostał jej w pamięci, wyraz szeptany ongiś niemowlęcemi usteczkami... Potem ten wyraz zamarł na długie lata, by tylko czasem w chwilach zadumania i wspomnień, ocknąć się w duszy anielskim, najsłodszym w życiu brzmieniem...
I znowu teraz, kiedy wśród tej nieszczęsnej, groźnej nocy została sama jedna na świecie, wśród widm, osierocona, pozostawiona sama sobie — to święte, niezapomniane słowo poczęło nagle rwać się Wichnie ku ustom, pragnąć krzyczeć o zmiłowanie i ratunek. Wrodzony popęd gwałtem nakłaniał ją do tego, jednak i to jedno słowo, zdające się dawać jakąś nadzieję, zdławiło się jej w krtani bezsilnie, do cna zrezygnowane. Główka otoczona bezładnie długimi kędziorami jeszcze niżej opadła jej na piersi, bezradna, rozpalona gorączką, w nikim nie budząca litości.
Wreszcie poczęło zwolna dnieć. Gwiazdy bladły, mrok rzedniał z chwili na chwilę, topniał w powietrzu, zapadał pomiędzy drzewa i wąwozy, ustępując swemu odwiecznemu zastępcy, światu.
Stawało się coraz widniej. Nad rzeką wisiał biały tuman oparu, jak wydłużona chmura. Ale i on począł dość szybko pierzchać, że po niedługim czasie ukazała się wspaniała wstęga wody tu i ówdzie na nurtach przystrojona w srebrzyste kryzy pian.
Kontury drzew wyłoniły się z ostatnich strzępów szarych mgieł i podniosły w górę swe odświeżone rosą rozłożyste korony. Zda się, jakaś wszechmocna ręka rozsunęła kurtynę nocy, ukazując