wspaniały, w bezmiar różnych brylantów ubrany świat.
Nie wiedzieć kiedy, wschodni kraniec niebios przyoblekł się ledwo dostrzegalnym rumieńcem. — Z każdą chwilą rumieniec ten stawał się coraz to wyraźniejszy, mocniał w barwie coraz to szerzej, jaśniał pierwszym uśmiechem. Zdawało się, że w tę rozpyl różaną wpadł nagle ostry błysk, niby lancet promienia, za chwilę, — drugi, trzeci — i znowu wszystkie znikły, by w oka mgnieniu ukazać się ponownie, lecz już jaśniejsze i jeszcze bardziej wyzłocone.
Naraz z tego rozstrzelonego snopa blasków wyjrzał rąbek jasnej źrenicy słońca, jął się rozszerzać, jak gdyby wyłaniał się z pod powiek, by w kilka krótkich chwil ukazać pełne słoneczne oko, ogarniające całe wyczekujące otoczenie.
Przyroda jakby drgnęła z rozkoszy i w przeradosnym upojeniu wyciągnęła swoje ramiona do swego żywiciela i królewskiego oblubieńca, życiodajnego słońca.
Puszcza już od samego brzasku dobierająca ptasich głosów, rozbrzmiewała teraz wprost żywiołową pieśnią, pieśnią radości i wesela. Drapieżnicy nocni pomykali na leże do gąszczów i zapadlisk, podczas gdy dzienni jej mieszkańcy wraz ze wschodzącym słońcem ocknęli się do życia. Z każdego krzewu, drzewa, niemal z każdej gałązki niósł rozkoszny śpiew i świergot, łączący się w wielką, nieograniczoną symfonję poranka. Wszystko co żyło zdało zanosić się od szczęścia, prześcigać w radości, pławiąc się w ciepłych promieniach słońca i wonnym odświeżonym powietrzu.
Jedno tylko ludzkie stworzenie patrzało teraz od łez czerwonymi oczyma w radosną tarczę słońca, jedno znękane bólem i rozpaczą osamotnione
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/37
Ta strona została przepisana.