za zagrodę. Stała tak chwilę z rozdygotanym sercem, zdziwiona wielce, kogo by tam pies zwietrzył.
Jakoż nie upłynęło pół minuty, kiedy szczekanie psa zdradziło kogoś znajomego i równocześnie prawie zza węgłów chaty wyszły trzy męskie uzbrojone postacie: dwóch młodych nieznajomych myśliwców i skwater don Matheo.
Wichna, spostrzegłszy znaną brodatą twarz najbliższego sąsiada, ruszyła naprzód kilka krokwó z szczerą radością w załzawionych źrenicach. Ledwie uwierzyć mogła, że sam Bóg chyba w tej najcięższej potrzebie zsyła jej właśnie pomoc.
— Senhorita Wichna — szepnął półgłosem skwater do swoich towarzyszy, jakby chciał ich objaśnić, kto jest tą uroczą postacią.
— Salud! Bon dia, senhorita! — zawołał zaraz głośniej w meksykańskim narzeczu i szedł naprzeciw z wyciągniętą do powitania ręką.
— Bon dia, senhores — odpowiedziała Wichna i równocześnie z płaczem uchwyciła za rękę znajomego człowieka. Wiedziała, że mu może w zupełności zaufać, bo chociaż rzadko odwiedzali się wzajem, to wydawał się dobrym i jego jednego w całej puszczy darzył ojciec przyjaźnią. Mową jego również władała nienajgorzej, przyswoiwszy ją sobie w czasie pobytu z ojcem w okolicy Monterey.
Stary, zaskoczony tym niespodziewanym płaczem, spojrzał na nią zdziwiony.
— Ty płaczesz? Co się stało? — zapytał szybko, gotowy pomścić z miejsca jakąkolwiek wyrządzoną jej krzywdę.
— Ojciec umarł mi wczoraj... Oto leży pod matą — wskazała dłonią. — Onegdaj skaleczył się na łodzi, potem jakowaś silna zwaliła go choroba i już nie powstał. Poczęłam kopać właśnie grób, gdyż tutaj kazał pogrzebać swoje ciało... Ale tak-
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/41
Ta strona została przepisana.