Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/46

Ta strona została przepisana.

wróci z miasta po pogrzebie, objął nad ranczą pieczę.
— A teraz z Bogiem w drogę! — ozwał się skwater biorąc sztucer na ramię.
Wichna, w najlepsze szaty odziana do podróży, wtrząsnęła się i błędnym wzrokiem rzuciła dokoła. Nim uczyniła naprzód krok, niepowstrzymany szloch rozdarł powietrze i jak strącona nagle z nóg upadła ciężko na próg chaty. Grot dopadł do leżącej i zawtórował jej żałośnie.
Oczy wszystkich obecnych, patrzące na tę rozdzierającą scenę pożegnania, zaszkliły się od łez. Pochylono się nad łkającą dziewczyną, uspakajano i ciszono, jednakże bezkutecznie. Była ogłuszona, nieczuła, zmagająca się z dzikim naporem bólu. Chciano podnieść ją siłą, lecz pies zawarczał groźnie, gotów się rzucić na każdego, ktoby usiłował ją podnieść. Stanęli więc bezradni, czekając ogarnięci współczuciem aż ją opuści ta rozpaczliwa fala żalu. Wreszcie zmylono jakoś czujność psa, podźwignięto ostrożnie zawodzącą dziewczynę i wolno ruszono w stronę przygotowanych łodzi.
W chwilę później dwie łodzie odbiły od brzegu, łodzie z takim mozołem minionej wiosny wybudowane przez Obrochtę, i wprawnie skierowały swe dzioby na migotliwe nurty rzeki. Ostatnią dzisiaj dawały mu posługę, — jedna go niosła na wieczny odpoczynek, zaś druga jego jedyne, umiłowane dziecię w obcy nieznany świat...
Kiedy po jakimś czasie Wichna przyszła do siebie, opuszczoną zagrodę zasłoniły już dawno umykające gąszcze puszczy i coraz nowe brzegi rozwidniały się wdali. Śpiewy niezliczonego ptactwa, rojnie obsiadającego obydwa brzegi rzeki, towarzyszyły temu niezwykłemu konduktowi, żegnając swego przyjaciela i pana, a może jeszcze z