większym żalem swą jasnowłosą opiekunkę i współchórzystkę tylu poranków i wieczorów. Ileż to razy wkładała w gniazdka przez burzę wyrzucone pisklęta, ile poświęcała im pieczy i okazała swej gorącej miłości!
Wszyscy skrzydlaci mieszkańcy okolicznego boru znali tę jasnowłosą, hożą postać, wesołą, uśmiechniętą, pełną bezbrzeżnej życzliwości dla wszystkiego co piękne, niewinne i bezbronne. Pamiętali ją dobrze z tańców wśród kwiatów, baraszkowań po rzece w małym czółnie i rozkosznych kąpieli w upalne przypołudnia. Wydawała się wtedy rusałką lub rybitwą, śliczną w swojej płochej zabawie, jedyna w całej szerokiej okolicy, jakby wogóle jedno tylko na świecie było takie stworzenie.
Czasem widywano ją ostrożnie przemykającą się przez gąszcze, zaczajoną za drzewem, czujną, wypatrującą. Niekiedy znowu śpiewała dziwnie tęskno, lub zadumana błądziła nad strumieniem, jakowaś cicha, melancholijnie nastrojona. Wtedy jej lazurowe oczy osnuwały się smętkiem, jakby szukały kogoś, komuby mogły powierzyć swoje myśli, utajone pragnienia i niepojęte sny. Lecz takie chwile przytrafiały się rzadko, bo te pełne życia źrenice prawie zawsze uśmiechały się słodko, do słońca, kwiatów, całej puszczy.
I oto nagle ta długoletnia towarzyszka, ta leśna urodziwa boginka opuszcza ich, opuszcza kwiaty i cichą przystań rzeki, opuszcza wszystko z czem zżyła się i zrosła wolnym, czułym serduszkiem, opuszcza przygnębiona nieszczęściem, zalana łzami, jakżeż nie do pojęcia inna!
Dziwiła się więc puszcza, dumała nad tą zmianą i jeszcze z większym żalem żegnała smutno płynące łodzie. Nadbrzeżne drzewa aż ku wodzie
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/47
Ta strona została przepisana.