Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/48

Ta strona została przepisana.

chyliły długie, niby frendzle gałęzie, jakby w ten sposób chciała okazać cierpiącemu dziewczęciu swoje współczucie i długoletnią, wielką miłość.
Naraz poza ostrym zakrętem jaki tworzyła tutaj rzeka ukazała się w oddali poprzeczna grobla silnie spienionej wody i poszarpany łańcuch skał, sterczących z dna na niemal całej szerokości rzecznego koryta. Obraz tej spienionej zapory z każdą chwilą wydawał się wspanialszy i równocześnie niebezpieczniejszy dla obcego wioślarza. Dwaj myśliwcy, wraz z Wichną znajdujący się w łodzi, widocznie po raz pierwszy płynący po tym odcinku rzeki, zaskoczeni tym progiem spojrzeli pytająco na tuż obok płynącego skwatera i hamując oparli wiosła w wodzie. Skwater widząc wahanie towarzyszy, których zapomniał ostrzec przed tą jedyną jednakże groźną kataraktą, już miał rozkazać by skierowali łódź do brzegu, gdy w tejże chwili Wichna chwyciła wiosła w swoje ręce i silnie rozparła się nogami. Bladziutka jej twarzyczka w oka mgnieniu nabrała życia i wyrazu, jakby przebycie tej zapory sprawiało jej emocjonującą radość.
— Nie boję się — zawołała energicznym głosikiem rzucając pewne siebie spojrzenie na don Mathea i zdziwionych sąsiadów. — Znam przesmyk, ot ten na lewo! — wskazała głową i całą siłą ramion puściła wiosła w ruch.
Łódź kierowana wprawną ręką jęła szybko ślizgać się naprzód, jakby poznała czyja ręka ją wiedzie. Zwichrzone grzywy pian w oczach zbliżały się i rosły, szumiąc ogłuszająco i lśniąc w promieniach słońca fantastycznemi kędziorami. Nurt wody stawał się coraz bardziej nierówny, zrywający. Skaliste dno koryta rozbijało go w prądy ukośne, fale i załomy, by tuż przed samym prawie pro-