Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/51

Ta strona została przepisana.

godnych towarzyszy, słowa miłe i pełne pociech całej siły jęła robić wiosłami. Na słowa przygodnych towarzyszy, słowa miłe i pełne pociech, odpowiadała wprost z wysiłkiem, nie przez to, żeby rozmowa rozdzierała jej rany na myśl rzeczywistości, lecz po prostu, jedynie z ojcem obcując od wielu lat, z obcymi rozmawiać nie umiała. Nie wiedziała jak trzeba do nich mówić, jakie wyrazy dawać myślom, aby nie budzić śmiechu, jak przyjmować ich słowa. Zapas wyrazów miała w słowniku dostateczny, ale w tej chwili jakoś nie wiązały się razem, były nieśmiałe, bojaźliwe i jakby nie te, jakich chciałaby użyć. Rozmowa ze skwaterem kleiła się jej dobrze, znała go bowiem już oddawna, był stary, przyjazny i poczciwy, lecz ci młodzi, nieznajomi myśliwcy onieśmielali ją swoją gładką wymową, a nawet spojrzeniami. Było w nich coś obcego, z wielkiego świata, przed którym ojciec uciekł, coś może miłe i interesujące, a jednak budzące jakiś niepokój w duszy, jakoweś dziwne drżenie. Czuła się pośród nich jak wówczas ta sarenka w jej rękach, tak jak i ona wypłoszona w obcym, nieswoim towarzystwie. Ile razy podniosły się jej rzęsy, zawsze dostrzegała wpatrzone w siebie źrenice, jednak nie takie jak skwatera, inne, przeszywające i zachłanne. Szczególnie ów myśliwy naprzeciw niej siedzący, miał oczy jakby z ognia, że czuła je na sobie choć przymknęła powieki, ich żar, ich niemal dotyk. Były to oczy piękne, w oprawie długich czarnych rzęs, nad którymi rysowały się również jak heban czarne łuki brwi. Cerę twarzy posiadał śniadą, miękką, starannie wypielęgnowaną. Przedstawiał dorodny typ Hiszpana dobrego pochodzenia, ujmującego w obejściu z wrodzoną mu grandezzą, może nieco przesadną w stosunku do tej prostej,