Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/54

Ta strona została przepisana.

nej wymowy. Nawet wilczur jakby przejęty bólem jedynej teraz swojej pani, nie zbliżył się do rzuconej mu kości i wiernie warował jej u nóg. On jeden był wyłączony ze sprzedaży i miał podzielać losy jego tylko opiece zostawionej sieroty.
Wkrótce ruszono w dalszą drogę, której cel był już niedaleki. W ranczy pozostał tylko mulat, choć i ten się gotował do objęcia nowego, przez swego chlebodawcę nabytego osiedla...
Teraz, wbrew woli Wichny, wiosłował piękny caballero, jeszcze bardziej rozmowny i patrzący jak w tęczę na milczącą sąsiadkę. Nic sobie jednak nie robił z jej milczenia, owszem, jak gdyby słuchała go z zajęciem, opowiadał o swej morskiej podróży, pieknej Andaluzji i ludnym, życiem tętniącym świecie. Opowiadał nadzwyczaj barwnie, zajmująco, przy czym głos jego wydawał się jak śpiew. Chciał wzbudzić w niej ciekawość, rozegnać smutne myśli i ujrzeć w oczach jej pogodę, która, jak sobie wyobrażał, musiała jej dodawać wprost rozkosznej słodyczy. Istotnie czasem udało mu się cokolwiek zająć jej uwagę, że nawet ośmieliła się spojrzeć mu prosto w oczy, słuchając ciekawego zdarzenia, jakie celowo dla niej wybierał z repertuaru swoich przeżyć. Atoli trwało to zwykle chwilkę, blady i wymuszony uśmiech ledwie się przemknął po jej twarzy i gasł jak słaby płomyk. Smutne bławaty źrenic patrzyły znowu kędyś w dal, nieufnie, uciekające od tych gorących spojrzeń caballera, wciąż płaczu bliskie. Bo tam, za tą zieloną plamą krańców puszczy, tam wśród cmentarnej pustki zostawi dzisiaj najdroższe ciało ojca, odda je obcej ziemi, a przed nią samą otworzy się świat inny, cudzy, daleki, nieprzejrzany...