Choć pociąg odjeżdżał z dworca wczesnym rankiem, cała rodzina kupca towarzyszyła Wichnie aż do chwili odjazdu, żegnając ją tak czule, jakby łączyło ich najbliższe pokrewieństwo. Nareszcie pociąg ruszył. Gdy już tę poczciwą rodzinę przysłonił tłum i znikły powiewające nad głowami chusteczki, Wichna westchnęła z żalem i pokryjomu łzy otarła.
— Jacy oni życzliwi byli, tacy dobrzy! — wyrzekła rozczulona, zajmując miejsce w rogu przedziału. — Naprawdę, przecież są dobrzy ludzie.
Don Carlos pełen radości i podniecenia w oczach zapalił papierosa.
— A pani w to wątpiła? — zapytał swoim przedziwnie dźwięcznym głosem.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Nie tak może wątpiłam, tylko ja nie znam ludzi...
— Oh, tak — podjął szybko don Carlos — przecież to naturalne. Wychowała się pani na odludziu, wprost w samym sercu dzikiej puszczy. Nie miała pani towarzystwa, ani możności zbliżenia się do ludzi i tak w zamknięciu sobie rosła, jak dziki urodziwy kwiatuszek... Oczywiście, że są przewrotni i źli ludzie, ostatecznie jednak świat nie jest tak straszny, jakby się pani wydawało. Przeciwnie, jest nawet bardzo piękny, posiada niewyczerpane skarby radości i uciechy, mili się do człowieka, pociąga i upaja go słodko. Ja znam szeroki świat, poznałem go we wszystkich jego blaskach i naprawdę uwielbiam go bez miary...
Począł mówić z coraz to większym zapałem, jak gdyby z miejsca poruszonym tematem i wymową pragnął ją oczarować.
Wichna słuchała go uważnie, coraz ufniej podnosząc nań oczęta, to znów zwracała je na Gro-
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/56
Ta strona została przepisana.