Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/60

Ta strona została przepisana.

ną okiem kampę, to znów piękne doliny, uprawne pola i osiedla. Minął kolejno Villaldama, Salinas i począł coraz wolniej niby żelazny wąż wrzynać się w zalesione wąwozy Sierra Madre. Wspinał się teraz w górę, wyginał na zakrętach i sapał ciężko, jakby już mu siły brakowało.
Nad samym już wieczorem zatrzymał się na dworcu pięknie położonego miasta Monterey.
Don Carlos miał już plan gotowy.
— Senhorita, ten pociąg podąży teraz w inną stronę — odezwał się podstępnie. — Trzeba nam wysiąść i poczekać na express aż do rana. Oczywiście nic nam to nie przeszkadza, jesteśmy już zmęczeni...
Zawołał posługacza i kazał przenieść rzeczy Wichny do przechowalni.
Wyszli na peron, z przyjemnością rozprostowując znużone kości. Pies wiedziony na smyczy również czuł się rzetelnie zadowolony.
Don Carlos przywołał taxi i rzucił jakiś rozkaz szoferowi. Po chwili już jechali tłumną ulicą miasta. Wygodna jazda sprawiała Wichnie nieukrywaną radość.
— Tu gdzieś w pobliżu miasta, jeszcze byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy z tatusiem — zwierzała się ochotnie, jakby owo wspomnienie było dla niej czemś bardzo drogim.
— Na wsi? — zapytał słodko Hiszpan, choć myślał zgoła o czem innym.
— Właściwie był to las nad bardzo bystrą rzeką, którą spławiano drzewo. Domów nie było wiele, lecz miałam kilka towarzyszek zabawy. Tam nauczyłam się rozmawiać po hiszpańsku, a właściwie po meksykańsku. Bo, proszę pana, tu się mówi trochę inaczej...