Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Właśnie, takim sobie narzeczem które w głosiku pani nabiera niezwykłego uroku — rzucił z miłym uśmiechem.
— A, pan mnie czasem nie rozumie — zawołała wesoło, jakby miała ochotę podroczyć się z nim nieco.
— Senhorita mnie również! Mimo to jednak potrafimy rozmawiać i takie wyszukiwanie słów najwięcej sprawia nam uciechy.
Myśl Wichny, jok konik polny, już skoczyła gdzieindziej.
Teraz ogarnęło ją miasto, rojne od ludzi, przelatujących aut, pełne szumu, odgłosu syren, rozbulgotane pospiesznym tętnem życia. Na nerwy jej przywykłe do wieloletniej ciszy, działało oszałamiająco, choć z drugiej strony zadziwiał ją ten świat i podniecał nowością.
Po krótkiej jeździe taxis zatrzymało się przed błyszczącym portalem okazałego gmachu. Wejście do wnętrza zdobiły kwiaty poustawiane w dwóch szeregach, poza któremi perliły się wśród kolorowych świateł kunsztowne wodotryski. Był to hotel, mieszczący na parterze wytwornie urządzoną kawiarnię i restaurację.
Wichna, jak z całym zdaniem się na opiekuna opuszczała pociąg, tak i teraz bez słowa zapytania dała wprowadzić się do środka rzęsiście oświetlonej kawiarni. W pierwszej chwili stanęła oślepiona powodzią blasków skrzących się w żyrandolach i lustrach, jednak troskliwy Hiszpan wziął ją lekko pod ramię i przeprowadził wolno do niezajętej czerwonym pluszem obitej loży.
— A teraz proszę usiąść i czuć się tak, jakby u siebie w domu — rzekł z usłużną dobrocią. — Jesteśmi głodni, więc wypada pokrzepić się jaką