Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/64

Ta strona została przepisana.

zniewagą, bo chociaż w lesie się wychował, to jednak posiada na tyle taktu i rozumu, aby na ludzi nie napadać, tem bardziej, iż nie dawano mu powodu. Myśli te jednak pozostawił już sobie, z wybornym apetytem poświęcając się uczcie.
Tymczasem sala wypełniła się do ostatniego stołu. Miejsce na pobliskim podium zajął murzyński jazz i wkrótce tony tanga zgłuszyły pogwar sali. Wolny parkietowy czworokąt, znajdujący się pod kryształowym żyrandolem, zajmowało coraz to więcej par, żądnych rozkoszy tańca.
W oczach Wichny zapłonął podziw i zdumienie. — Smętna, to znów klekotliwa i wrzeskliwa muzyka, oszołomiła ją zupełnie. Nie wiedziała czy słuchać, czy przypatrywać się tańczącym, czy ciszyć psa, który na odgłos saksofonu podniósł do góry łeb i zawył, budząc wokoło głośną kaskadę śmiechu. Skarcony za ten jazzbandowy współudział, dał się nareszcie uspokoić i ukrywszy się pod stół, trząsł się i poskomliwał cicho.
— Cóż senorita powie teraz? — zagadnął caballero podochocony wrzawą sali. — Ot, tak się bawią ludzie w mieście. Czyż to nie jest ponętne? Proszę, jaki tu słodki szał... To życie!
Wichnie zabrakło odpowiedzi. Zawiele naraz wrażeń i nowości spadło na prymityw jej duszy, za wiele dziwów. Przeróżne głosy muzycznych instrumentów wprost ją porywały za sobą, a zaś taniec napawał ją radością rozbawionego dziecka. Patrząc na grających murzynów i rytmicznie kołyszące się pary, przyszła jej na myśl puszcza z swą ponocną muzyką, potem jej własne pląsy po miękkiej trawie łąki, w pojedynkę improwizowane... Zaś tutaj wszystko było inne, zgiełkliwe, zmieszane z oślepiającym światłem,