Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/73

Ta strona została przepisana.

ła się ku drzwiom. Caballero z krwią i wściekłością w oczach, usunął się jej z drogi a raczej potężnym kłom wilczura. Wichna, jak już darzyła swoim szczerym uczuciem usłużnego Hiszpana, tak teraz żywiła doń nieprzepartą odrazę. Przekręciła klucz w zamku i wyszła na korytarz bez słowa pożegnania. Za krótką chwilę niezaczepiona przez nikogo była już na ulicy i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc w którą stronę się udać. Wreszcie ruszyła szybko na przód, jakby wrzawa kawiarni dolatująca poprzez otwarte okna gnała ją bojaźliwie. Szczęściem na skrzyżowaniu ulic natknęła się na człowieka w mundurze, policjanta. Ten grzecznie ją objaśnił i wskazał kierunek ku stacji. Odetchnęła głęboko, jak gdyby ciężar spadł jej z piersi. Na ulicach panował jeszcze pewien ruch, wszędzie płonęły światła, zatem nic jej tu grozić nie powinno. Szła śpiesznie, nie bacząc na przechodniów, szczęśliwa, że się wymknęła z nastawionej nań sieci, a już najbardziej zadowolona z Grota... Wilczur jakby przeczuwał owe myśli, biegł obok ucieszony, rad że pokonał napastnika udającego przyjaciela, wesoło nastrojony.
Wierny, kochany piesku, tyś mnie obronił — wyszeptała do niego prawie ze łzami w oczach, wdzięczna mu niewysłowienie. — Tyś jeden mi pozostał, który ukrzywdzić nie da, który obroni... Tak, jak tam nieraz w puszczy, pamiętasz?
Grot podskakiwał do jej ręki i coś po psiemu odpowiadał.
Wkrótce ukazał się obszerny plac z zawieszoną wysoko łukową lampą, a zaraz za nim jasno oświetlony gmach dworca.
Tu już samotne dziewczę czuło się bezpiecznie.