Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/77

Ta strona została przepisana.

i sertonów zabawiały ją wielce, przypominając różne własne przygody i skracając godziny uciążliwej podróży.
Pociąg tymczasem mijał liczne wąwozy i szmaragdowe górskie stoki i poczynał się wdzierać w coraz to bardziej pusty kraj, kamienisty, bezludny. Tu i owdzie zieleniła się jeszcze kępa skarlałych drzew i wysuszonej słońcem trawy, jeszcze przewija się w piasku napół wyschnięty potok, aż wreszcie roztoczył się płaskowyż nieogarniony okiem, bez śladu jakiegokolwiek życia, martwy i głuchy. Już od Saltillo zaczęła się pustynia, ciągnąc się na olbrzymiej przestrzeni aż do S. Louis Potosi. Płowe piaski stały się teraz jednym nieprzerwanym widokiem, gdzie niegdzie tylko urozmaicane znaczniejszym garbem lub rozpadliskiem rudych skał. Bezmierna pustka wiała od tych martwych roztoczy, pustka przygniatająca, nieożywiona niczym, bezkresna. Żaden ptak nie przeleciał nad tą krainą tępej głuszy i śmierci, żadna roślina nie znalazła oparcia w zacienionej szczelinie i tylko słońce królowało tu wszędzie, jakieś zawzięte, niemiłosierne, prażące oślepiającym żarem. Jedynie odgłos sapiących lokomotyw i brzęk żelaza wnosił ruch do tej śmiertelnie zastygłej głuszy, beznadziejnej pustki, gdzie nawet niebo zatraciło swą barwę i niskim do cna wybladłym kloszem opierało się o roziskrzone piaski.
W oknach wagonów spuszczono drewniane żaluzje, by bodaj trochę uchronić się od nieznośnej spiekoty.
Wichnę, przywykłą od dzieciństwa do zacienionych i wilgotnych wnętrz puszczy, ta pustynna pogorzel napawała wprost lękiem. Kiedy się ona skończy, dokąd ją wiedzie, co oczekuje na nią za tym strasznym obszarem?