Poczęła tęsknić do chłodnych traw i drzew, do opuszczonej ranczy, i strumienia. Z jakąż rozkoszą zanurzyłaby się w jej głębi! Potem jęła wyobrażać sobie ten jakowyś konsulat, bezmiar wód oceanu i gdzieś na drugim brzegu, gdzieś ogromnie daleko śliczną, kochaną wioskę — Cichą Polanę... Boże, kiedy nareszcie tam dojedzie, kiedy ujrzy drewniany, gontem kryty kościołek, a za nim nad potokiem gazdostwo stryja, Franka Obrochty...
Tymczasem oczy kleiły się jej coraz bardziej, kształty obrazów zacierały się wolno, spływały we mgłę i gubiły się w myślach. Mimo wysiłku by nie zasnąć, — zmęczone, przez przeszło dobę niewypoczęte nerwy, już się nie dały opanować, że nie wiedziała kiedy opuściła ją pamięć, chyląc na ramię jasną główkę.
Zasnęła tak głęboko, że nie podniosła nawet powiek kiedy stary kaboklo zrobił jej więcej miejsca i wygodniej położył ją na ławce. Grot tylko patrzał uważnie na każdy ruch kabokla, lecz nie zawarczał wcale, jakby rozumiał, że śpiącej senhoricie nic złego nie zagraża.
— Biedactwo — szepnął z politowaniem stary człowiek — jedzie to samo w taki daleki świat... z jednym opiekunem, psem...
Poczęto się litować nad jej sierocą dolą, dziwić odwadze i urodzie, a przede wszystkim jasnym włosom nigdzie prawie nie spotykanym w owym kraju, rozmawiając półgłosem by snu jej nie przerywać.
Pociąg gnał prostym jak strzelił torem, ciągle jednakową płaszczyzną, nagą, przytłaczającą, jednostajną.
Dopiero na drugi dzień o świcie miały się ukazać pierwsze drzewa i krzewy, potem góry i upragniona zieleń bujnych podzwrotnikowych dolin.
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/78
Ta strona została przepisana.