Wichna pożegnana serdecznie przez starego kabokla, zapukała nieśmiało do drzwi polskiego, konsulatu.
— Proszę! — dobiegł jej uszu z wnętrza polski wyraz.
Serce w piersi dziewczyny zastukało gwałtownie. Rozdygotana z niepokoju i zarazem radości, otwarła drzwi i weszła, a za nią wsunął się szybko pies, prowadzony na smyczy.
— Dzień dobry — odezwała się cicho, przystając za progiem.
Od biurka podniósł się miły, elegancki mężczyzna, zdziwiony tak niezwykłymi gośćmi.
— Dzień dobry — odpowiedział. — Widzę, że mam przed sobą Polkę... Bardzo się cieszę, proszę siadać — poprosił grzecznie, wskazując fotel obok biurka.
Wichna ośmielona przyjęciem zajęła skromnie miejsce.
— Tak, jestem Polką i przyjechałam tu po paszport...
Oczy konsula spojrzały na nią badawczo.
— Skąd pani przyjechała?
— Z puszczy nad Rio Salado... ze Stanu Nuevo Leon...
— Aż z tak daleka? — rzucił zdumiony. — I dokąd pani pragnie jechać?
— Do Polski...
— Sama?
— Tak, proszę pana. Ojciec mój był skwaterem i zmarł przed kilku dniami. Zostałam sama, bo matki również nie mam. Ale do Polski muszę jechać, gdyż tak mi kazał tatuś. Tam została jego rodzina w Cichej Polanie, na Podhalu...
Coraz większe zdziwienie poczęło się malować na obliczu konsula.
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/79
Ta strona została przepisana.