Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/85

Ta strona została przepisana.

córkę, otoczono opieką aż do chwili odpłynięcia okrętu, o wszystkim pomyślano i pożegnano z łzami, błogosławiąc na tę daleką drogę.
Jasne źrenice szkliły się jeszcze ciągle i patrzały tęskliwie na coraz bledszą smugę lądu, kończyny masztów w porcie, póki wszystko nie złączyło się z wodą i tonią modrych niebios.
Obecnie już tylko bezmiar wód otaczał wokół okręt, jakże teraz niewielki na tej nieograniczonej wodnej płaszczyźnie i jakże słaby wobec tego ruchomego żywiołu!
Westchnęła ciężko. Nieodstępny towarzysz, Grot, siedział obok poważnie i wodził zadziwionym spojrzeniem za kwilącymi stadami mew towarzyszących okrętowi.
Prawie wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie, wciąż jeszcze przez lornety spoglądając w kierunku niewidocznego już wybrzeża, to przechadzając się wzdłuż balustrady okalającej pokład. Ten różnorodny tłum przedstawiał się niezwykle barwnie i zajmująco. Większość mężczyzn i kobiet należała do rasy białej, podczas gdy reszta składała się z metysów i ludzi czarnych. Szczególną uwagę zwracała na siebie od początku piętnaście osób licząca grupa murzyńskich dziewcząt krzykliwa i roześmiana, w uderzająco kolorowych okryciach. Wszystkie były jednakowo wysokie, smukłe, gibkie, świetnie dobrane. Prawdopodobnie tworzyły zespół baletowy i podążały do jakiejś modnej europejskiej miejscowości, by zarobkować i budzić podziw swoją egzotycznością. Otaczały półkolem jakiegoś pana, zapewne aranżera i chlebodawcę, o grubych wargach i cebulastych oczach, patrzących z zadowoleniem zza wielkich w róg oprawnych binokli na zgrabne, elastyczne figurki, czarnych jak