Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/90

Ta strona została przepisana.

swą białą cerą i jasnymi włosami, ona i jakaś jeszcze starsza pani siedząca na samym końcu stołu, którą teraz dopiero zauważyła po raz pierwszy. Tamta kiedyś również chyba musiała być blondynką, tylko obecnie włosy jej zupełnie pokrywała siwizna, podczas gdy biała twarz gubiła w licznych zmarszczkach swoją dawną urodę. Jedynie tylko oczy zachowały swoją błękitną barwę, oczy wielkie i dobre, chociaż, jak się zdawało Wichnie, ogromnie smutne.
Za przykładem towarzyskiego kapitana kilku najbliższych panów również poczęło wciągać Wichnę w rozmowę, jednakże nie odnieśli pożądanych sukcesów. Dumna czy obojętna senorita odpowiadała półsłówkami, przeważnie wpatrzona w obrus czy kwiaty we flakonach, jakaś niechętna i znajdująca się myślami poza tym licznym otoczeniem, żartami i rozmową. Jakoż istotnie wszyscy ci ludzie krępowali ją sobą, swym wykształceniem i obyciem, wreszcie pewnością siebie i śmiałością. Czując aż nadto dobrze swe liczne braki, aby im sprostać choć w połowie, wolała raczej wybrać formę milczenia i skąpych odpowiedzi, czekając tylko rychło skończy się obiad, by czmychnąć do kajuty i swych kochanych rycin. Jednakże to zachowanie poczęło ją otaczać jeszcze większą tajemniczością i jeszcze bardziej podniecało uwagę skłonnych do flirtów panów.
Jakby na przekór Wichnie, obiad się ciągnął bardzo długo. Kiedy wreszcie kapitan powstał pierwszy od stołu, część pasażerów jęła szykować się do tańca, a już największą niecierpliwość okazywały czarne girlsy.
Dotychczasową radiową muzykę zastąpił teraz okrętowy kwintet jazzbandzistów.