Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/91

Ta strona została przepisana.

Wichnie już prawie w progu zastąpił drogę jakiś elegancki mężczyzna, prosząc ją uporczywie do zaczętego tanga, jednakże grzecznie odmówiła i śpiesznie znikła w korytarzu.
Rozczarowany pan coś wyszeptał pod nosem, poczem skierował kroki ku młodej damie o pięknych obnażonych ramionach i chłopięcej fryzurze. Ta skorzystała z zaproszenia i chętnie dała się objąć wpół, płynąc z tancerzem w takt namiętnej muzyki.
Upływały godziny w czasie których jedni tańczyli, drudzy w czytelni przeglądali gazety i grali w karty, zaś inni spędzali chwile w swych kabinach, lub na leżakach porozstawianych na pokładzie zażywali pogody.
Morze było lekko rozfalowane, spokojne, cicho gędzące swoje odwieczne opowieści. Czterokominowy parowiec „Bretagne“ cokolwiek na bok pochylony, jakby dodawał sobie fantazji, parł naprzód całą parą, zostawiając za rufą wachlarz spienionej wody, rozwidlający się bez końca w coraz szerszy gościniec.
Tak przeszedł dzień i noc i znów się zbudził nowy ranek.
Życie na okręcie upływało bez zmiany, stale prawie jednakie, ograniczone do tych samych rozrywek, czynności, wreszcie snu. Żałosne mewy wciąż jeszcze goniły za parowcem, z niesłychaną zwinnością wyławiając z wody porzucone odpadki, to przysiadając na olinowaniu masztów, baczne na każdy ruch obiecujący jakiś pokarm. One jedne towarzyszyły mu od portu, wierne, niestrudzone w odlocie, bezustannie płaczące. One przypominały jeszcze ląd, barwny dla oka świat i pożądany, bowiem ten morski bezkres był nieobjętą