bionej otchłani niemal aż do powierzchni wody. Zda się jakiś straszny podwodny mocarz toczył tu walkę z oceanem, wypełniał jego głębie, łączył ławice z krociem gotowych już wysepek, tworząc zawzięcie nowy ląd...
Pomimo jednak grożących niebezpieczeństw jazda wśród wysp wytrąciła z jednostajności pasażerów i kazała podziwiać różne cuda przyrody. Istotnie te młode wyspy i mierzeje miały w sobie niespotykany nigdzie urok, jakieś własne życie pełne tajemnic i wysiłku. Ludzie tu jeszcze nie znaleźli oparcia prócz kilku latarników, pędzących na tym głuchym pustkowiu swój bohaterski, pełen zaparcia się i poświęcenia żywot.
Kapitan nie schodził teraz z mostka ani na chwilę. Na jego barkach spoczywał cały ciężar tej niebezpiecznej jazdy, odpowiedzialność za całość statku, powierzonego mu majątku, a przede wszystkich miał w swoich rękach życie niemałej liczby ludzkich istot. Czuwał więc niestrudzenie, dawał sygnały i rozkazy, słowem był duszą i każdym tętnem płynącego parowca.
Pasażerowie nie zdając sobie sprawy ile nadludzkiego wysiłku poświęca dla nich jeden człowiek, beztrosko spacerowali po pokładzie lub się oddawali zabawom w bogato urządzonych salach.
Po wielu uciążliwych godzinach „Bretania“ opuściła szczęśliwie groźne obszary archipelagu i całą parą wpłynęła na rozhuśtane nieco bezdnie Atlantyku. Powitała i wzięła ją na siebie fala inna, poważna, majestatyczna, idąca w bezmiar niby oddech olbrzyma.
Kapitan odetchnął z ulgą, lecz nie przestawał czuwać. W każdym razie brał już udział w wspólnym obiedzie, przyglądał się zabawom, by po krótkiej rozrywce wrócić na swoje odpowiedzialne
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/93
Ta strona została przepisana.