Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/96

Ta strona została przepisana.

zwracał uwagę płetwiasty potwór grzbietem przewalający się po fali.
Dzień za dniem upływał monotonnie, budząc w duszach znudzonych pasażerów coraz większą tęsknotę za jakimś skrawkiem lądu. Rozrywki, tańce już przestawały bawić, poczęło wszystkim czegoś brakoać, za czemś rozglądały się oczy, pragnące, nieme. Fale jęły się wzdymać gniewnie coraz to wyżej, pienić się, kąsać burty parowca, co na wielu pasażerów działało jeszcze bardziej przygnębiająco. O możliwości burzy wedle zapewnień kapitana nie było mowy, natomiast donosił komunikat, że w pobliżu Azorów rozciąga się szeroko gęsty pas mgły. Pogoda jednak jeszcze dopisywała nadal, tylko północna strona horyzontu powlekła się cośkolwiek płowo-perłową barwą.
Po obiedzie, jak zwykle ciągnącym się dość długo, Wichna wyszła na pokład i rozłożyła sobie leżak obok potężnych zwojów lin. Czytanie i samotność w kajucie już jej się trochę uprzykrzyły. I ją, jak wszystkich, począł ogarniać jakiś spleen. Jakże pragnęła wysiąść wreszcie na ląd i jak najprędzej stanąć na polskiej ziemi, przywitać nieznaną jej rodzinę, Cichą Polanę, góry... Niestety, jakże daleko było jeszcze do celu, ojcowych progów, do swoich!
Już może po raz setny poczęła sobie wyobrażać jak ją tam przyjmą, czy się ucieszą jej przyjazdem na stałe, czy jej tam będzie dobrze. Już wie wszystko co zrobi: założy sobie gospodarstwo, będzie hodować owce, całą czeredę drobiu, potem rola, ogródek... ach, ileż będzie rozkosznego zajęcia! Co jej po innym życiu czy jakiejś bezczynności, a w końcu gdzież może być przyjemniej, jeśli nie pośród gór i lasów, tatusiowych przyja-