Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/99

Ta strona została przepisana.

mawiajmy trochę... Ja już tak dawno nie mówiłam po polsku, oh, jakże dawno...
Słowa jej brzmiały przedziwnie miękko, ujmująco. Było w jej głosie coś, co się skarżyło cicho, nieśmiało, co chwytało za serce.
Usiadły obok siebie, z jakąś plemienną wspólnotą wpatrując się w swe rozjaśnione twarze.
— Pani tak sama podróżuje, bez rodziców? Przepraszam, że ośmielam się pytać, ale...
— Ja już nie mam rodziców — przerwała Wichna w odpowiedzi. — Ojca pochowałam niedawno, a matki nie pamiętam. Teraz jadę do Polski.
Boże mój drogi, tak jak i ja. Wieczna tułaczka... westchnęła ciężko i zacisnęła drżące dłonie.
— Tam mam rodzinę, braci i siostry ojca — dodała Wichna.
— Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale... pani wraca z Meksyku?
— Tak, ze stanu Nuevo Leon. Tatuś był tam skwaterem.
— Znam, — pojęła szybko siwa pani — znam wszystkie stany, wzdłuż i wszerz je przebyłam... Skwaterem tatuś był, powiada pani... Ciężki to żywot... I matki pani nie pamięta... Umarła?
Szczerość Wichny nie szukała wybiegów, ale mówiła prosto z duszy.
— Chyba umarła, lecz tatuś jakoś nie chciał o tem wspominać.
— Nie chciał? — powtórzyła zdumiona. — Zapewne nie mógł, była jakaś przeszkoda... — głos jej się łamał coraz bardziej i widać było, że ją chwyta jakiś dziwny niepokój. — Różnie Bóg zdarza na tym świecie i ja miałam córeczkę, była taka śliczna jak pani... i takie miała jasne włoski...