Rozbiegli się wreszcie jak listki dwa z drzewa,
W sierocéj ich piersi mróz zimny powiewa;
Dni życia pustynią przed okiem jéj łzawém,
On łzy z lic ociera szerokim rękawem.
Wciąż idzie on, idzie, nie patrzéć mu drogi,
Nie pyta gdzie błędne poniosą go nogi;
Nie słyszy choć wdzięcznie fujarki brzmią wkoło,
Choć trzody w dzwoneczki brząkają wesoło.
Oddawna już znikła wieś w nocy pomroku,
Pastusze ogniska nie świecą mu w oku;
Gdy głowę odwrócił już tylko mu w lica
Spojrzała żałośnie kościółka dzwonnica.
O! gdyby się wsłuchał kto w piersi téj tętno,
Słyszałby jak westchnął głęboko a smętno;
Żórawie pomknęły w powietrze wśród ciszy
Lecz żaden westchnienia z błękitu nie słyszy.
W noc czarną milczące przebiega obszary,
A gunia mu piersi naciska i bary,
Lecz ciężéj to, ciężéj niż gunia włochata,
Niedola kamieniem pierś młodą przygniata.
Przed słońca obliczem zbiegł miesiąc w pokorze,
A puszcza faluje wspaniała jak morze,
Ze wschodu na zachód bez kresu, bez brzega,
Milczący widnokrąg w około zalega.
Nic wiatru szumnego nie wstrzyma powiewu,
Bo niema tam drzewa, ni kwiatka, ni krzewu;
W źdźbłach trawki zroszonéj słoneczny żar płonie,
I złoci jezioro w rokicin koronie.
Tam łania spragniona mknie hyżo przez trzciny,
I długą swą szyję zanurza w głębiny;
Tam mewa nad wodą powietrze w lot porze,
I pluska skrzydłami po gładkiém jeziorze.
A Janosz wciąż idzie milczący i blady,
Cień czarny a głuchy podąża z nim w ślady;
Już słońca promienie szeroko step złocą,
Lecz w sercu pasterza tak czarno jak nocą.