Aż wreszcie w bór gęsty poniosły go nogi,
Przez knieje lesiste pomyka bez trwogi;
Po nad nim kruk kracze i skrzydły zatrzepie
I w szponach unosi skrwawione dwa ślepie.
Na knieje, na kruka nic Janosz nie baczy,
Wciąż daléj a daléj podąża w rozpaczy;
Po ścieżce samotnéj podąża dąbrową
A miesiąc mu srebrny migocze nad głową.
Zgasł miesiąc za chmurą, czas płynie i płynie,
W tém Janosz dostrzeże światełko w gęstwinie;
Poskoczył i widzi: to chaty ogniska
Słabiuchny przez szyby płomyczek połyska.
I płomyk otuchą rozjaśnił mu duszę;
— „To czarda, bez chyby: odpocząć w niéj muszę,
Gościnny przytułek wszak znajdę w tym progu,
I kości wyciągnę na garści barłogu.”
Janoszku! przezorność zawiodła cię twoja!
Nie czarda to wcale, to zbójców ostoja!
Dwunastu w tym domu przebywa ich społem,
Dwunastu na ławach zasiadło za stołem.
— „Oj lichoż mnie gnało do wilczéj téj nory!
Nie żarty: opryszki, noc, strzelby, topory!
Lecz Janosz niezwykły ustąpić nikomu,
Więc żwawo bez trwogi przekroczy próg domu.
— „Witajcie! Bóg z wami! ochoczo zawoła,”
Szeroki kapelusz uchyli z nad czoła.
Opryszki co duchu za oręż pochwycą,
I w oczy mu ostrą zabłysną szablicą.
— „Nieszczęsny! kto jesteś? — wódz krzyknie brodaty —
Ze śmiałeś zuchwale przekroczyć próg chaty;
Rodziców i żonę pożegnać już tobie,
Niechajże za tobą zapłaczą w żałobie!”
Lecz serce mężnego nie drgnęło juhasa,
Z oblicza rumiana nie zbiegła mu krasa;
Pogróżki przewódcy nie trwożą go wcale,
Postąpił krok naprzód i rzecze zuchwale: