Stał Janosz o zmierzchu milczący na łodzi,
A łuną ognistą widnokrąg zachodzi;
„Źle — rzekną do siebie majtkowie strwożeni,
Coś krawędź się nieba jak węgiel czerwieni.”
Lecz w uchu Janosza przebrzmiało to słowo,
Bociany mu nagle furknęły nad głową;
Czyż z jegoto ziemi, ta chmara skrzydlata,
Za słonkiem, za ciepłem, przed zimą odlata.
I tęskno oczyma za śladem ich goni:
„Gdzież moja Iluszka, ach! mówcież mi o niéj;
Od latek dzięcięcych wasz klekot mi znany:
Co słychać w méj ziemi? powiedzcież bociany?”
I spełnił się wyrok złowrogo skreślony:
Na nieba krawędzi, wiatr zadął szalony,
Kipiące bałwany zjeżyły się górą,
I burzą smagane zajękły ponuro.
Drżą majtki, padł postrach na serce sternika,
Łódź krucha po morzu samopas pomyka;
To porwie ją fala, to w głąb ją zanurzy,
Daremny wysiłek, nie wytrwać im dłużéj.
Świat tonie w pomroku chmur kłębem owiany,
Zabrzmiało: bój w niebie staczają Tytany,
Grom bije za gromem. Oh! biadaż ci łodzi!
Wnet piorun ognisty w twe czoło ugodzi.
Już fala kołysze twe szczątki rozbite,
Już trupy schłonęło dno morza niesyte;
Gdzie Janosz bohatér? gdzież Witeź zuchwały.
I jegoż bałwany bezdenne porwały?
I jemu śmierć straszno spojrzała już w oczy,
Lecz niebo Witezia opieką otoczy;
Cudownym go z nurtów wydźwignie sposobem,
By fala na wieki nie była mu grobem.
Uniosła go woda wysoko do góry,
Że głową do czarnéj dosięgnął aż chmury;
I błysła mu w duszy nadzieja zbudzona,
I chmurę oburącz pochwycił w ramiona!